Nie umiem urlopować. Zupełnie nie przemawiają do mnie dwa tygodnie leżenia na plaży. Być może z czasem mi się to zmieni, ale wyjazd na Zieloną Wyspę był idealnym przykładem mojego urlopu. Zawczasu zaplanowałam atrakcje i miejsca, które chcę zobaczyć, pogrupowałam je ze względu na umiejscowienie i przypisałam do poszczególnych dni. Nie robiłam godzinowego planu, bo te zawsze się sypią, ale mniej więcej ograniczyłam pulę miejsc, którymi jesteśmy zainteresowani. Równolegle na mapie oznaczyłam sobie herbaciane lokalizacje w Dublinie, by, przy okazji wędrowania po stolicy Irlandii, i o nie zahaczyć jeśli będzie czas.
Jak znaleźć czas na herbaciarnie?
Bilet do Dublina był najtańszym elementem podróży. Mina mi zrzedła jak zobaczyłam ceny hoteli. Dlatego też zdecydowałam się ostatecznie na AirBnB, które nie biło po kieszeni tak bardzo. A dodatkowo nie zawierało śniadań, więc korzystając z tego staraliśmy się dzień zaczynać od wizyty w herbaciarni: tam zjeść coś i przetestować, co nam zaserwują jako herbatę:). Dzięki temu mieliśmy nawet okazję spróbować typowego angielskiego śniadania w jednej z nich.
Od razu mogę zaznaczyć, że część z herbacianych miejsc, które oznaczyłam sobie do sprowadzenia, okazała się mieć tylko herbaty w saszetkach. Najpopularniejsza była marka Pukka, z którą spotkałam się wcześniej w Niemczech.
Gdzie piją herbatę w Dublinie?
Pierwszego dnia wybraliśmy się do herbaciarni Joy of Cha, niedaleko Temple Baru. Po przyjeździe sprawdziłam, że można tam dostać typowo angielskie śniadanie, a takowe było na naszej liście do odhaczenia podczas tego wyjazdu. Jest to mała kawiarnia na krawędzi jednego z najczęściej odwiedzanych przez turystów kawałków Dublina. W środku pełno jest obrazów i zdjęć. Jest to bardzo klimatyczne miejsce, w którym zarówno miejscowi, jak i przyjezdni mogą czuć się mile widziani.
Niestety, w Joy of Cha wybór herbat nie jest duży, dodatkowo wiele z dostępnych sypanych jest dość stara, zwietrzała. Jednak odpowiedź na krótkie pytanie o metody parzenia herbaty zielonej zdziwiła mnie pozytywnie: nie zalewają jej wrzątkiem:). Skusiłam się w takim wypadku na herbatę zieloną. Podana została z mlekiem, po angielsku, i do tego w… metalowym dzbanku. Nie spotkałam się jeszcze z podawaniem herbaty w ten sposób. Póki co tylko chai masalę piłam w ten sposób. Darek wyjaśnił mi jednak, że są to dzbanki dedykowane do typowo gastronomicznych usług. No cóż, człowiek uczy się całe życie.
Herbata była poprawna, chociaż krzywiłam się na metalowy dzbanek, które swoje już przeżył. Śniadanie było przepyszne! Dla mnie, przyzwyczajonej do serka wiejskiego z pomidorem, był to posiłek ogromny! Długo jeszcze po zjedzeniu byłam najedzona.
Skoro nie byłam głodna, a było dość ciepło to wskoczyliśmy do sklepu po coś do picia na drogę. W Irlandii dość dobrze ma się segment RTD, czyli Ready To Drink: gotowych napojów w butelkach. Znalazłam trochę znanych mi ice tea, ale i ciekawe mieszanki herbaciano-ziołowe.
Cały dzień zwiedzania i około 25 kilometrów w nogach! Sprawdzaliśmy jak dostać się komunikacją do miejsc, które nas interesują, by dowiedzieć się, że tyle samo zdaniem Google Maps zajmie nam przejście tam pieszo. W ten sposób dość szybko znaleźliśmy się w okolicy najbardziej nam polecanej herbaciarni Oolong Flower Power.
Wchodzę do środka i widzę stado słoików z herbatą sypaną. Patrzę po nazwach i jeszcze nim dojrzę gdzieś logo wiem skąd są. Oolong Flower Power herbaty sprowadza od Oxalisu, więc już miałam pomysł czego chciałabym się napić!
Oprócz sprzedaży herbaty, co ciekawe, miejsce to ma w ofercie pizze, zapiekanki, wina, soki… A zatem warto zahaczyć o Oolong Flower Power także przy okazji posiłku. My skorzystaliśmy tylko z dobrze zaparzonej herbaty sypanej i ruszyliśmy dalej w trasę. Mieliśmy jeszcze przed sobą tyle miejsc do zobaczenia!
Zupełnym przypadkiem znaleźliśmy się w dość odległym od centrum kawałku Dublina, gdzie miałam oznaczoną jedną herbaciarnię. Więc, korzystając z okazji, by nóżki nieco wypoczęły zanurkowaliśmy do niej na coś słodkiego i herbacianego. W ten sposób trafiliśmy do Wall and Keogh Tea. Jest to dwupoziomowe miejsce z małym ogródkiem na zapleczu.
W asortymencie mają ciasta i herbaty. Tutaj także przywitały nas słoiki Oxalisu. Chciałam posiedzieć trochę dłużej, więc zapytałam o herbaty wielonaparowe. Dostałam informację, że herbat raczej nie parzy się parę razy, palcem wskazano może ze 3-4, które można. W&K miało wysokie noty wśród herbaciarzy. Nic dziwnego, że brak tak podstawowej wiedzy mnie zdziwił.
Wydaje się jednak, że ten brak obeznania o możliwości ponownego parzenia wielu herbat jest dość popularny w Dublinie. Mimo wszystko w W&K udało nam się poprosić o parokrotne zaparzenie jednej z tych wybranych herbat, które zostały wskazane jako zaparzane parę razy. Bardzo pozytywnie zdziwiło mnie podanie herbaty w ślicznym ceramicznym dzbanuszku z czarkami.
W&K wydaje się świetnym miejscem, by posiedzieć dłużej. Gdybym w Irlandii była pracując zdalnie to właśnie to miejsce wybrałabym na całodniową nasiadówę z laptopem i dobrym czajem. Nim wyszliśmy zanurkowałam jeszcze zobaczyć poziom niżej i zakochałam się w tym miejscu i jego chłodku.
Kolejnego dnia z rana wybraliśmy się do Pheonix Park do tamtejszej herbaciarni. Znajdziecie ją blisko wejścia do zoo. Mała budka, wszystkie miejsca do siedzenia na zewnątrz, a herbata albo w saszetkach, albo znów (w tych chyba ukochanych przez Irlandczyków) metalowych dzbankach.
Mocna śniadaniowa herbata, dobra do śniadania, ale nic szczególnego, by siąść z nią w parku w innych okolicznościach. Polecam więc takie rozwiązanie jak u nas: przyjść tu coś zjeść i napić się czegoś mocnego i gorącego w chłodniejszych miesiącach.
Jednym z ostatnich miejsc jakie odwiedziliśmy była herbaciarnia znajdująca się po tej samej stronie rzeki co destylarnia Jamesona, mniej więcej na wysokości Temple Baru – Tea Garden. Małe drzwiczki wciśnięte między inne sklepy (chociaż nowe zdjęcia pokazują, że odmalowali front i są bardziej widoczni). Łatwo to miejsce minąć nie zauważając herbaciarni. Wchodzimy i magicznie przenosimy się do Czech i do Czajowni. Na wejściu jasny sklep z herbatą sypaną i akcesoriami, a dalej wąskie korytarze i mnogość miejsc do siedzenia dla herbaciarzy i wielbicieli fajki wodnej. Powietrze jest ciężkie od dymu, wręcz przelewa się ono po schodach gdy wchodzimy.
Krótko po tym jak wchodzimy dostajemy do ręki menu (zanim jeszcze usiądziemy). Zostajemy też poinformowani, że obowiązuje coś takiego jak minimalne zamówienie, a kwota minimum zależy od tego gdzie siadamy. Patrzymy po cenach za dzbanek dwuosobowy i widzimy, że niestety fajna loża jest poza naszymi możliwościami;). Siadamy zatem na poduchach w innym miejscu.
Menu ma postać małej książeczki, ilość naparów z danej herbaty oznaczona jest dzbankami. Nie ma możliwości niestety parzenia samodzielnie. Podobieństwo do Czajowni jest ogromne, ale nie jest to część sieci. Ilość zapożyczeń jednak naprawdę zdumiewa.
Od obsługi dowiadujemy się, że właścicielem jest Słowak, który założył tę herbaciarnię na podobieństwo tych, które zna z domu. A zatem zagadka wyjaśniona!
Jaką herbatę piją Irlandczycy?
Wygląda na to, że największą popularnością w Irlandii cieszy się sposób podawania herbaty na modłę… angielską. Mocna herbata czarna podawana jest z mlekiem w wielu miejscach. Raz nawet postanowiłam spróbować dolać mleka otrzymanego do filiżanki… niestety mleko zrobiło PLUSK, okazało się, że dostałam flakonik z takim mlekiem, które trochę już w lodówce odstało. Na resztę wycieczki odrzuciło mnie to od prób wlewania mleka do herbaty.
W wielu lokalizacjach oferowano też podwieczorki High Tea, czyli herbatka angielska z ciasteczkami i kanapeczkami. Ba, po Dublinie jeździ nawet autobus wycieczkowy z „High Tea Experience”. Odwiedzając Howth znalazłam herbaciarnię, która oferowała High Tea. Niestety, zamknęła się nim tam dotarliśmy.
Herbaciarzu, jak widzisz Dublin oferuje wiele przeróżnych herbacianych opcji! Możesz spróbować zarówno herbaty w stylu typowo angielskim, jak i zaszyć się z dobrym czajem i fajką wodną w piwniczce. Wybór należy do Ciebie!
Też nie potrafię leżeć cały dzień i nazywać tego urlopem albo wakacjami 😛
A wlewanie mleka do herbaty to przejaw barbarzyństwa większy niż dzik w miętowym sosie 😀